Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/266

Ta strona została przepisana.

— To niemożliwe, — ozwała się spokojnie pani Cheyne. — Ani jedna z kobiet tutejszych nie posiada sukni w cenie stu dolarów. Przecież my...
— Wiem o tem, moja droga. My i to mamy... mamy istotnie. Zdaje mi się, że to tylko taka moda tutaj na wschodzie... Jakże się czujesz?
— Tak mało widuję Harveya... on zawsze gdzieś chodzi z tobą... w każdym razie nie jestem już tak zdenerwowana, jak przedtem.
— Co się mnie tyczy, to od śmierci Willie’go nigdy nie czułem się tak dobrze jak teraz. Aż dotąd nie zdawałem sobie należycie sprawy z tego, że mam syna. Harvey wyrobił się na dzielnego chłopaka. Czy mogę ci czem usłużyć, moja droga? Może poduszkę pod głowę? No dobrze, pójdziemy znów do przystani i rozejrzymy się wokoło.
Harvey był przez te dni istnym cieniem swego ojca. Chodzili wszędzie razem we dwójkę; Cheyne używał każdego stopnia schodów za pretekst, by kłaść rękę na kanciastych, twardych barkach chłopaka. Wtedy Harvey zauważył i zaczął podziwiać to, co go nie uderzyło nigdy pierwej, a mianowicie niezwykłą zdolność, z jaką ojciec trafiał w sedno różnych nowin, zasłyszanych od ludzi na ulicy.
— Jakim sposobem tatuś potrafi wydobyć od nich wszystko, nie wyjawiając im swoich zamysłów? — zagadnął syn, gdy wyszli z naprawni takielażu w dokach.