Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/268

Ta strona została przepisana.

Ojciec obrócił się na miejscu i wyciągnął rękę przed siebie.
— Przecież ty wiesz tak dobrze, jak i ja sam, że nie potrafię z ciebie nic zrobić, o ile nie będziesz pod mojem bezpośredniem kierownictwem. Mogę tobą kierować, o ile będziesz sam, ale nie czuję się na siłach być wychowawcą jednocześnie twoim i mamusi. Niestety, żyjemy nazbyt krótko...
— Więc jeszcze życie nie wyrobiło mnie na prawdziwego człowieka... czy nie tak?
— Zdaje mi się że poszło to po większej części z mojej winy; ale jeżeli chcesz wiedzieć prawdę, to dotychczas niezbyt byłeś zdatny do czegokolwiek. Co? może nieprawda?
— Hmm! Disko powiada... Powiedz mi, papo, co sądzisz... ile cię kosztowało moje utrzymanie od samego początku... przez cały czas aż dotąd?
Cheyne uśmiechnął się.
— Nigdym się nad tem nie zastanawiał, ale oceniłbym to, w dolarach i centach, raczej na pięćdziesiąt niż czterdzieści tysięcy... może nawet na sześćdziesiąt. Młode pokolenie ma wielkie wymagania... potrzebuje tego i owego... wszystko to ich nuży, a potem... stary płaci rachunek?...
Harvey zagwizdał, ale w głębi serca czuł pewne zadowolenie z tego, że jego wychowanie tyle kosztowało.
— I wszystko to uważasz za zmarnowany kapitał... nieprawdaż?