Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/269

Ta strona została przepisana.

— Włożony, Harveyu. Włożony... spodziewam się...
— Dajmy na to, że było tego tylko trzydzieści tysięcy, wówczas te trzydzieści dolarów, jakie dotąd zarobiłem, daje ledwie dziesięć centów na sto dolarów. To niewielki zysk.
To rzekłszy, Harvey poważnie pokiwał głową. Cheyne zaczął się śmiać tak serdecznie, że omało co nie wpadł do wody.
— Disko o wiele więcej dostał od Dana, jeszcze od czasu, gdy ten miał lat dziesięć, nie mówiąc już o tem, że zawsze pół roku spędza w szkole.
— Aha, więc natem ci tak zależy!
— Nie. Nie zależy mi na niczem. Teraz właśnie nie jestem wcale sobą zachwycony... i basta... Powinienem być wypędzony na cztery wiatry.
— Nie mogę tego zrobić, mój stary..., gdybym w ten sposób chciał postąpić, sambym pewno zasłużył na podobną karę.
— W takim razie zapamiętałbym to do końca życia... i nigdybym ci tego nie darował — odrzekł Harvey, podparłszy brodę zaciśniętemi kułakami.
— A jakże. Tak samo i jabym postąpił. Nie wierzysz?
— Wierzę. Wina jest po mojej stronie, nie po czyjejś innej. W każdym razie już coś się zrobiło, ażeby z tem skończyć.
Pan Cheyne wyciągnął z kieszeni kamizelki cygaro, odgryzł koniuszek i zaczął je palić. Ojciec i syn byli