Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/27

Ta strona została przepisana.

i nie toczył gładko po falach, tylko podrygiwał i kręcił się wkółko bezcelowo i bezradnie, jak źrebak przywiązany na postronku. Tuż nad uchem huczał mu rozgwar fal morskich, a wszędy wokoło i nad nim skrzypiały i jęczały belki okrętowe. Wszystko to przyczyniło się do tego, że nieborak począł chrząkać w sposób desperacki i rozmyślać o swej matce.
— Co? już lepiej się czujesz? — zagadnął go chłopak, szczerząc zęby w uśmiechu. — Chciałbyś się napić kawy?
Przyniósł mu kubek cynowy napełniony tym płynem i dosypał do niego melasy.
— Czy nie macie tu mleka? — zapytał Harvey, rozglądając się w ciemności, jakby spodziewał się, że pomiędzy dwoma rzędami tapczanów dostrzeże gdzieś krowę.
— O, nie! — odpowiedział chłopak. — I ponoć nie będziemy go tu mieli, aż gdzieś koło połowy września. Ale to fajna kawa. Sam ją przyrządziłem.
Harvey wypił w milczeniu kawę, poczem z wielką łapczywością dobrał się do półmiska, pełnego płatków kruchej wieprzowiny, podanej mu przez chłopca.
— Wysuszyłem ci ubranie, zdaje mi się, że się krzynę skurczyło — mówił chłopak dalej. — Nie bardzo one tu do nas pasują... te twoje szmatki. Obróć-no się i pokaż, czyś się gdziesik nie skaleczył.
Harvey wyciągał się w najróżniejsze strony, jednakże nigdzie na ciele nie stwierdził najmniejszego obrażenia.