Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/272

Ta strona została przepisana.

— Wiem o tem... wszyscy miewamy to uczucie. Jednak sądzę, że stać nas jeszcze na najęcie zamiatacza. Sam zrobiłem ten błąd, że zacząłem zbyt wcześnie.
— Ta omyłka przyniosła ci trzydzieści miljonów... nieprawdaż? Nie zawahałbym się tak ryzykować.
— Trochę straciłem, trochę zyskałem. Zaraz ci opowiem.
Pan Cheyne skubnął się w brodę i uśmiechnął się, zapatrzywszy się w toń wodną, poczem jął coś mówić, jakby nie zwracając uwagi na Harveya, który naraz zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że oto ojciec opowiada mu dzieje swojego żywota. Opowiadanie to, wygłaszane cichym, spokojnym głosem, nieożywione żadnym gestem ani wyrazem twarzy, miało ciekawą treść, za którą kilkanaście pierwszorzędnych pism z radością zapłaciłoby znaczniejszą sumę dolarów... Były to dzieje czterdziestu lat życia, a jednocześnie dzieje Nowego Zachodu, które dotąd jeszcze czekają swego dziejopisa.
Opowieść ta zaczynała się od przygód małego sieroty, zostawionego własnym siłom w Texasie; w ciągu dalszym snuła się fantastycznym torem przez kopę różnych przemian i perypetyj, przyczem za scenerję służyły jej kolejno różne stany i terytorja Ameryki północnej: od miast, które powstawały nagle w ciągu mięsiąca i ginęły doszczętnie po upływie kwartału, aż do dzikich obozowisk, które obecnie są pracowicie brukowanemi miasteczkami. Obejmowała budowę