Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/274

Ta strona została przepisana.

darzyli wyrozumieniem — w owe dni niefrasobliwe. Zwierzał się z tem, jak to on zjednywał sobie, głaskał pochlebstwem lub nękał trwogą przeróżne miasta, spółki i syndykaty; jak przedzierał się wokół, wpoprzek lub poniżej górskich wyżni i czeluści, wlokąc za sobą — to prosto jak sznur, to znów jakby żelazną obręczą — tory żelaznej kolei; i jak wkońcu siedział cicho niczem trusia, gdy wszelakie tałałajstwo różnych gmin społecznych darło na strzępy resztki jego dobrej sławy...
Harvey z zapartym tchem słuchał tej opowieści, przechyliwszy zlekka na bakier głowę i utkwiwszy oczy w twarzy ojca, na którą w zgęstniałym zmierzchu wieczornym rzucało czerwony blask palące się cygaro, oświecając poryte brózdami policzki i ociężałe powieki. Zdawało mu się, że przygląda się lokomotywie, pędzącej w mroku przez rozległą krainę i znaczącej każdą milę czerwonym błyskiem rozwartych drzwiczek pieca; jednakże ta lokomotywa umiała mówić ludzkim głosem, a jej słowa wstrząsały i poruszały do głębi duszę chłopca. Nakoniec pan Cheyne odrzucił precz od siebie niedopałek cygara — i siedzieli obaj w ciemności ponad mlaszczącą wodą.
— Nie opowiadałem tego jeszcze nigdy nikomu — dorzucił pan Cheyne.
Harvey odetchnął.
— Toż to chyba najwspanialsza rzecz, jaką świat oglądał! — odezwał się.