Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/277

Ta strona została przepisana.

— Coście tam teraz robili we dwójkę? — zapytała z lekkim uśmiechem, obracając w świetle ten prezent.
— Rozmawialiśmy... tylko rozmawiali, mamusiu! Harveyowi nic złego nie grozi.
Istotnie nie groziło. Chłopak zawarł umowę na własne swoje conto. Wyjaśnił z powagą, że koleje interesowały go równie mało jak tartaki, realności ziemskie lub kopalnie. Do jednej rzeczy tęsknił w tej chwili, a mianowicie do tego, by mu powierzono kontrolę nad nowonabytemi żaglowcami ojcowskiemi. Jeżeli uzyskanie tego może być mu przyrzeczone w ciągu czasu, jaki, zdaniem jego, był uzasadniony i stosowny, tedy on ze swej strony gwarantował pilność i trzeźwość rozsądku w ciągu czterech lub pięciu lat, spędzonych w wyższej uczelni. W czasie wakacyj miano mu pozwalać na całkowity dostęp do wszystkich szczegółów, mających związek z linją okrętową (co do której zadał ojcu nie więcej jak 2000 pytań) — począwszy od najtajniejszych papierów ojcowskich, przechowywanych w głębi szafy, a skończywszy na holowniku w zatoce San Francisco.
— To już wiele — rzekł pan Cheyne wkońcu. — Przed zakończeniem wyższej uczelni pewno jeszcze ze dwadzieścia razy odmienisz swój zamiar; lecz jeżeli utrzymasz go w właściwej postaci i jeżeli nie zaniechasz go przed dwudziestym trzecim rokiem życia, ja ci ułatwię całą tę sprawę. Cóż ty na to, Harveyu?