Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/28

Ta strona została skorygowana.

— To byczo! — ucieszył się z całego serca chłopak. — Rozprostuj gnaty i chodź na pokład. Tato chce się zobaczyć z tobą. Ja jestem jego synem... wołają mnie Dan... jestem też pomocnikiem kucharza... i spełniam na okręcie wszystko, do czego nie chcą się wziąć ludzie starsi. Prócz mnie niema tu innego chłopaka, odkąd Otto utonął w morzu... a był to ino Olender i to miał już dwadzieścia roków. A jakże to się stało, żeś podczas ciszy morskiej lunął w wodę?
— To nie była cisza — odrzekł Harvey posępnie. — Dął wiatr siarczysty, a ja cierpiałem na chorobę morską Zdaje się, że musiałem się przekopyrtnąć przez balustradę.
— Wczoraj i zeszłej nocy było morze, ot jak zwykle, trochę rozkołysane — zauważył chłopak, — ale jeżeli to uważasz za siarczysty wiatr... — (tu zaświstał przez zęby). — Napatrzysz się jeszcze niejednego, zanim odbędziesz całą przeprawę! Ale spiesz się! Tato czeka.
Jak wielu innych nieszczęsnych młokosów, tak i Harvey nigdy w dotychczasowem swem życiu nie otrzymał rozkazu, zwróconego wprost do siebie — a przynajmniej w podobnym wypadku napewno nie obeszłoby się bez długich, a częstokroć łzawych, pouczeń o pożytkach, płynących z posłuszeństwa, i o powodach danego żądania. Pani Cheyne zawsze się bała nałamywania jego charakteru, co niewątpliwie było powodem, że sama znajdowała się nad krawędzią rozstroju nerwowego. To też synkowi jej wydało się rzeczą niepo-