Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/281

Ta strona została przepisana.

w zgęstniałem powietrzu; widział też i ważną osobistość, zwilżającą chodnik zapomocą węża pneumatycznego.
— Mamusiu! — ozwał się nagle, — czy nie przypominasz sobie jak to... po spaleniu Seattle zaczęto znów krzątać się po ulicach?
Pani Cheyne skinęła i wzrokiem krytycznym spojrzała na krętą ulicę. Podobnie jak mąż, była świadomą tych zgromadzeń ludowych, tak częstych na całym zachodzie, i porównywała je nazwajem z sobą. Rybacy zaczęli mieszać się z tłumem koło bram hali miejskiej. Byli tam podsiniali Portugalczycy, wśród których widać było i kobiety, przeważnie z gołą głową lub w szalach; byli tam bystro-ocy mieszkańcy Nowej Szkocji i osiedleńcy Prowincyj Nadmorskich; byli Francuzi, Włosi, Szwedzi i Duńczycy wraz z załogami pobrzeżnych szonerów — a wśród nich wszędzie kobiety w żałobie, które pozdrawiały się wzajem z sobą z odcieniem pewnej dumy w swym smutku, gdyż było to ich wielkie święto. Byli też i duchowni wielu wyznań — pastorowie, księża. Byli też właściciele linij szonerów, wielcy udziałowcy spółek akcyjnych oraz różni ludzie pomniejsi, których nieliczne statki aż po same czubki masztów dawno już były w dłużniczym zastawie; nie brakło bankierów i ajentów morskiego ubezpieczenia; trafiali się kapitanowie holowców i batów; wreszcie barwnym, rozbitym tłumem snuli się taklownicy, naprawiacze, załadowcy, solarze, korabnicy i bednarze.