Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/283

Ta strona została przepisana.

w objęciach szypra jednego z portlandzkich statków pobrzeżnych.
— Cóż to, u pioruna, takie to wy sprawujecie rządy nad miastem, gdy wszyscy przyzwoici ludzie są na morzu? Hę? Miasto wyschnięte na kość, a zaduch w niem większy, niż był wtedy gdym stąd wyjeżdżał. Moglibyście przynajmniej wystarać się o jakiś wyszynk lżejszych trunków.
— Zdaje się, że jednak to nie przeszkodziło ci posilić się dziś dostatecznie, Carsenie. Później zajmę się tem od strony politycznej. Usiądź przy drzwiach i rozważ swoje argumenty, zanim powrócę.
— Cóż mi ta przyjdzie z argumentów?... W Miquelon jest szampan po osiemnaście dolarów... a...
I zawadjacki szyper zatoczył się w stronę wyznaczonego mu miejsca, bo dźwięki preludjum organowego zmusiły go do milczenia.
— Oto mamy i nowe organy — ozwał się urzędnik z dumą do Cheyne’a. — Kosztowały nas one cztery tysiące dolarów... A tam stoi gromadka sierót, gotowa do rozpoczęcia śpiewu. To moja żona je uczyła śpiewać. Do widzenia, panie Cheyne. Wzywają mnie na estradę.
Wysokie, czyste i szczere głosy dziecięce przyciszyły ostatni gwar ludzi, zajmujących swoje miejsca.
— O wszystkie dzieła rąk Bożych, błogosławcie Pana! chwalcie Go i uwielbiajcie na wieki wieków!
Kobiety, zalegające znaczną część hali, wychylały się naprzód, chcąc przyjrzeć się śpiewającym, w miarę