Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/286

Ta strona została przepisana.

— Sza! — przerwał mu Salters. — Czytaj nieco mniej, a zajmuj się więcej rzeczami praktycznemi, to łatwiej ci się będzie utrzymać, Penn...
Harvey, wtłoczony pomiędzy rybaków, odczuwał jakiś pełznący, przewlekły, w uszach dzwoniący dreszcz, który zaczynał się od karku, a kończył się w podeszwie stóp. Robiło mu się jakoś zimno, choć dzień naprawdę był duszny.
— Czy to jest ta aktorka z Filadelfji? — zapytał Disko Troop, spoglądając zpodełba na estradę. — A czy załatwiłeś tę sprawę ze starym Iresonem, Harveyu? Teraz już znasz powody.

Jednakże śpiewaczka popisywała się nie „Wyprawą Iresona“, tylko poematem o porcie rybackim, zwanym Brixham, oraz o flotyli trolowników, którzy wracali do domu w noc burzliwą, gdy tymczasem kobiety podtrzymywały światło sygnalizacyjne na brzegu zatoki, rzucając w płomienie ogniska wszystko, co znalazły pod ręką:

Zabrały kocyk starej babulce —
Zębami przyszło jej dzwonić!
Wzięły kołyskę małemu dziecku —
Nie mogło im tego wzbronić...

— Fiu! — ozwał się Dan, wyzierając z poza ramienia Długiego Dżeka. — Toci było wspaniałe światło! choć też musiało i sporo kosztować!
— To ci dopiero sobacza dola! — odrzekł Galisajczyk. — Złe oświetlenie portu, mój Danny!

— — — — — — — — — — — — — — — —