Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/293

Ta strona została przepisana.

— Pani musi to zrobić! — powtarzała p. Troop. — Syn pani zemdlał. Zdarza się to u niektórych, gdy dorastają. Czy pani pragnie się nim zaopiekować? Możemy wyjść tą stroną... całkiem spokojnie. Pani pójdzie ze mną. Phi, moja pani droga, zdaje się że obie jesteśmy kobietami... i musimy się opiekować naszymi chłopami. Proszę iść za mną!
Cała załoga We’re Here ruszyła ochotnie, jako eskorta, przez środek tłumu, aż wkońcu złożono Harveya, niezmiernie bladego i skołatanego, na ławie w przedpokoju.
— Ależ podobny do swej mamy! — były jedyne słowa pani Troop, gdy matka pochyliła się nad synem.
— Jakże mogłeś przypuszczać, iż on potrafi znieść coś podobnego? — zawołała pani Cheyne w oburzeniu na swego męża, który wogóle nie odezwał był się ani słówkiem. — To było straszne... straszne! Nie powinniśmy byli przychodzić. To potworne i niegodziwe! To... to zupełnie niewłaściwe! Czemu... czemuż oni nie mogą tego wszystkiego pozostawić w spokoju... w aktach, gdzie to wszystko należy. Czy czujesz się już lepiej, kochanie?
Harvey czuł się szczerze zawstydzony.
— O tak, mam wrażenie, że już mi jest dobrze — przemówił, z trudem zrywając się na nogi i siląc się na śmiech. — Musiałem przed śniadaniem zjeść coś takiego, co mi zaszkodziło.