Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/294

Ta strona została przepisana.

— Może kawa — ozwał się p. Cheyne, którego twarz była cała w twardych rysach, jakby wykuta z bronzu. — Nie pójdziemy już zpowrotem.
— Zdaje mi się, że nieźle byłoby zejść do przystani, — rzekł Disko. — To niedaleko stąd... tuż obok Portugalczyków... a świeże powietrze doda sił pani Cheyne.
Harvey oznajmił, że nigdy w życiu nie czuł się lepiej. Jednakże, gdy zobaczył We’re Here, stojący — po świeżo odbytym remoncie — w rejdzie Wouvermana, wówczas wszelka obojętność prysła wobec dziwnego spływu dumy i smutku. Inni ludzie — „letnie kompany“ i tem podobna zbieranina — jeździli sobie dla zabawy łódkami lub z brekwaterów spoglądali na morze; ale Harvey teraz rozumiał te rzeczy od wewnątrz — a było tych rzeczy więcej, niż mógł myślą ogarnąć. Mimo wszystko, o małoco nie siadł na ziemi i nie rozpłakał się z powodu odjazdu małego szonera. Pani Cheyne nie krępowała się niczem, tylko jęczała za każdym krokiem i dziwy niestworzone opowiadała pani Troop, która „cackała się z nią“ — póty, aż Dan, z którym od szóstego roku życia nikt się nie „cackał“. począł gwizdać głośno.
Tak więc stara załoga (Harvey czuł się tak, jakby był najstarszym w świecie marynarzem) zeszła na stary szoner pomiędzy podniszczone już rybackie łodzie. Harvey odwiązał sztorcumę od cumownicy, a oni jęli manewrować statkiem, prowadząc go wzdłuż bulwarku. Każdy chciał tak wiele naraz wygadać, że ostatecznie