Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/296

Ta strona została przepisana.

młodzieniec. Naprzeciw niego, właśnie gdy stał koło bramy z kutego żelaza, wyjechał konno — a koń wart był conajmniej tysiąc dolarów — drugi młodzieniec. I oto, jak obaj ozwali się do siebie:
— Hallo, Dan!
— Hallo, Harve!
— Cóż tam u ciebie słychać? Jak ci się powodzi?
— A, tak sobie. Jestem już, że tak powiem, stworzeniem, które nazywają pomocnikiem bosmana... ot poprostu bosmańczykiem. A ty jużeś się uporał z tą twoją uczelnią?
— Jużem odbył znaczną część drogi. Powiadam ci, że Leland Stanford Junior to nie parentela staremu We’re Here; jednakże wkrótce wezmę się do pracy.
— Masz na myśli nasze okręty?
— Właśnie, że tak. Poczekajno tylko, jak ci wpakuję nóż w bok, Danie. Gdy obejmę rządy, mam zamiar dać się we znaki całej starej linji.
— E, jakoś wytrzymam! — rzekł Dan, szczerząc zęby poufale, a gdy Harvey zsiadł z konia i zapytał przyjaciela, czy wejdzie do domu, ten dodał:
— Toć przecież dlategom tu zapuścił kotwicę! Ale powiedzno mi, czy gdzie w tych stronach niema naszego doktora? Muszę kiedy utopić tego patałacha-murzyna wraz z jego nieznośnemi żartami.
Rozległ się cichy, ale triumfu pełen chichot. Z mgły wynurzył się ex-kucharz załogi We’re Here, by ująć