Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/30

Ta strona została przepisana.

wiodących ku pokładowi tylnemu, siedział mały, przysadzisty, wygolony mężczyzna. Dunuga uspokoiła się podczas nocy, a roztocz morska, rozległa i gnuśna, upstrzona była wzdłuż widnokręgu żaglami kilkunastu statków rybackich. Pośród nich widniały czarne punkciki, ukazując, gdzie snuły się za połowem łódki rybackie. Szoner, opatrzony trójkątnym żaglem na maszcie głównym, pląsał sobie niefrasobliwie na kotwicy, a oprócz człowieka przy daszku kabiny (zwanym „dunetą“) nie było na nim żywej duszy.
— Dzień dobry... dobre popołednie, chciałem pedzieć. Przespałeś bezmała całą dobę, młody smyku, — brzmiało powitanie.
— Dzień dobry, — odpowiedział Harvey. Nie podobało mu się, że mówiono doń: „smyku“ i jako człowiek, uratowany od zatonięcia, oczekiwał, iż go przyjmą ze współczuciem. Matka jego cierpiała niewysłowione męki, ilekroć synek zamoczył sobie nogi, natomiast ten marynarz ponoć nawet się nie wzruszył tą jego przygodą.
— No, a teraz posłuchamy, jak to tam było. Cokolwiek kto o tem powie, była to, koniec końców, prawdziwa łaska Opatrzności. Jak ci na imię? A skądeś ty? Czy nie z Europy?
Harvey podał swe nazwisko, nazwę parowca oraz krótki opis swej przygody, kończąc rzecz całą żądaniem, żeby go odwieziono natychmiast do Nowego Jorku, gdzie jego ojciec zapłaci im wszelką sumę, jakiej sobie tylko życzyć będą.