— Hm! — ozwał się wygolony mężczyzna, bynajmniej nie wzruszony ostatniemi słowami Harvey’a. — Nie powiem, byśmy mieli wielgi szacunek dla człeka, choćby nawet tak smarkatego, jak ty, co podczas ciszy morskiej potrafi spaść z tak wielkiego okrętu wwodę... a jakby tego mało było, tłumaczy się, że miał morską chorobę!
— Tłumaczy! — krzyknął Harvey. — Czy pan sądzi, że ja dla zabawy spadłem z okrętu, ażeby dostać się na wasz brudny statek?
— Nie mogę ci, mój smyku, na to odpowiedzieć, bo nie wiem, co ty uważasz za zabawę. Jednakże, kiejbym był tobą, nie przezywałbym tak brzydko tego statku, który, za łaską Opatrzności, przyniósł ci ratunek. Po pierwsze, jest to bezbożne bluźnierstwo; po drugie, obraża to mnie na moim honorze... a ja-ci jestem Disko Troop ze statku gloucesterskiego We’re Here, o czem pewnikiem jeszcze nie wiesz.
— Nie wiem, ani też nie chcę wiedzieć! — odparł Harvey. — Ma się rozumieć, że jestem wam wdzięczny za ocalenie i inne wyświadczone mi przysługi; ale chciałbym, żebyście to zrozumieli, że im prędzej odwieziecie mnie do Nowego Jorku, tem większa czeka was nagroda.
— Jak... mam to rozumieć? — zapytał Troop, podnosząc jedną z krzaczastych brwi, z pod której wyjrzało niebieskie oko, łagodne a jednocześnie podejrzliwe.
Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/31
Ta strona została przepisana.