Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/37

Ta strona została przepisana.

— Jak? Pan wie doskonale, jak!... Na domiar wszystkiego, chcecie ażebym spełniał u was pracę służebną — (z tego przymiotnika Harvey był wielce dumny) — aż do jesieni. Mówię wam, że z tego nic nie będzie! Słyszeliście?
Troop przez chwilę z wielkiem zajęciem przyglądał się wierzchołkowi masztu głównego, jakby nie zważając na Harvey’a, który łajał go zajadle, zachodząc raz z tej, raz z owej strony.
— Tfu! — ozwał się nakoniec stary maszop. — Wedle mego rozumienia, ja tu za to nie ponoszę nijakiej odpowiedzialności. Zależy, co kto o tem sądzi...
Dan podkradł się chyłkiem i pociągnął Harveya za łokieć.
— Nie targuj się już z ojcem — radził mu poufnie. — Już ze dwa albo i trzy razy przezwałeś go złodziejem, a takiego przezwiska on nie ścierpi, jako żywo, od nikogo.
— Nie ustąpię! — krzyknął Harvey głosem niemal rozdzierającym, puszczając mimo uszu tę radę.
Troop ważył jakąś myśl w głowie.
— Widzi mi się, że coś tu se poczynasz niebardzo po sąsiedzku — ozwał się wkońcu, przechodząc zwolna wzrokiem na Harvey’a. — Nie gniewam się ta wcale na ciebie, młokosie, a i ty nie będziesz się na mnie gniewał, gdy się żółć w tobie uspokoi. Chyba zrozumiałeś co mówię? Dostaniesz dziesięć i pół kawałków na miesiąc, jako drugi chłopak okrętowy... i całe utrzy-