Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/52

Ta strona została przepisana.

— Gdy puste, to one nic nie ważą. Dla pasażera to akurat fatyga... ale gorszą ma się z niemi wyćwikę, gdy się tak puścić na morze.
— Ah — ha! — ozwał się Manuel, wyciągając brunatną prawicę. — Już się czujesz dobrze? Wczoraj wieczorem ryby czatowały na ciebie, teraz ty czatujesz na ryby... co—o?... hę?
— Jestem... jestem tak wdzięczny — zająkiwał się Harvey i już znowu nieszczęsną dłonią sięgał do kieszeni, ale wczas uprzytomniał sobie, że nie ma pieniędzy i nie może wynagrodzić tego człowieka. Zczasem, gdy już lepiej poznał Manuela, sama myśl o pomyłce, jaką mógł wówczas popełnić, rzucała mu na twarz gorące, przykre wypieki.
— Mnie ta niema za co dziękować! — odparł Manuel. — Jakże cię miałem tak ostawić, żebyś dryfował dokoła Ławic? A czyś ty rybak... co—o—o?... hę? Ouh! Auh!
I przeginał się sztywnie w biodrach to naprzód to wtył, uchylając się od oplątujących go lin.
— Nie wyczyściłem dziś łodzi. Zanadto byłem zajęty, tak mi się to wszystko waliło chyżo. Danny, mój synusiu, wyczyść-że mi ją!
Harvey w te pędy ruszył naprzód. Oto przecie mógł czemś przysłużyć się człowiekowi, który uratował mu życie!
Dan rzucił mu szczotkę ryżową, on zaś pochylił się nad czółnem i jął szorować je z błota, wprawdzie niezdarnie, ale z niemałym zasobem dobrej woli.