Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/55

Ta strona została przepisana.

najdzie swe buciory na wierzchołku masztu, jeżeli nie zostawi nas w spokoju. A teraz nie przeszkadzać, bo zaczynamy! Nie widzisz, że mam robotę?
— Ej, Danny, wylegujesz się na zwojach sznurów i wysypiasz przez cały dzień — rzekł na to Długi Dżek. — Przechwalasz się i brykasz do niemożliwości, a daję głowę, że w ciągu tygodnia zmarnujesz nam całą ładugę.
— Jemu na imię Harvey, — ozwał się Dan, wymachując dwoma nożami o dziwacznych kształtach, — a ino patrzeć, jak-ci on w kozi róg zapędzi pięciu południowo-bostońskich poławiaczy mięczaków!
To rzekłszy, ułożył noże zgrabnie na stole, zadarł czupurnie głowę do góry i puszył się wywołanem wrażeniem.
— Ja myślę, że czterdzieści dwie — rozległ się cienki głosik z poza burty. W chwilę później zahuczała istna nawałnica śmiechu, gdy inny głos odpowiedział:
— Więc nareście raz dopisało mi szczęście, bo mam śtyrdzieści pięć, chociaż kłuje mnie cosik ponad wszelkie pojęcie.
— Czterdzieści dwa czy też czterdzieści pięć... Straciłem rachubę — odpowiedział piskliwy głosik.
— To Penn i stryj Salters obliczają połów. Codzień mamy taką hecę — mówił Dan. — A przyjrzyj-że się im!
— Właźcie już... właźcie! — huknął Długi Dżek. — Toż tam mokro na dworze, dziatki!