Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/74

Ta strona została przepisana.

— Nicby w tem nie było dziwnego. Byłaby to bodaj że jedyna rzecz, której dotychczas jeszcze nie zdołałem od niego wyprosić.
— Musiał-ci być z ciebie w domu wielki rozrzutnik. Nie szarp tak wiosłem, Harve! Bierz krócej, bo morze nigdy nie jest docna spokojne, a te ruchawki mogą...
Trrach! Gryf wiosła uderzył Harveya w podbródek i obalił go nawznak.
— To właśnie chciałem ci pedzieć. Ja też musiałem się wszystkiego uczyć, ale miałem niewięcej jak osiem lat, gdy rozpocząłem tę szkołę.
Harvey z obolałemi szczękami i chmurą na czole usiadł znów na dawnem miejscu.
— Nic z tego nie przyjdzie, że będziewa się złościć, powiada tatulek, bo (jak powiada), to ino nasza wina, że sobie nie możemy dać rady. Spróbujmy tutaj. Manuel poda nam głębokość wody.
„Portugalczyk“ chybotał się w łódce o całą milę w dali, ale kiedy Dan podniósł w górę koniec wiosła, ów natychmiast dał trzykrotny znak lewą ręką.
— Trzydzieści sążni — rzekł Dan, uczepiając do haka kawałek solonego mięsa. — Dalej w morze te placki! Zakładaj przynętę tak jak ja, Harveyu, ino nie rób wielgiego turkotu swem zwijadłem.
Dan już dawno rozwinął linę, zanim Harvey opanował tajemnicę zakładania przynęty i wyrzucania ołowianek. Łódka płynęła swobodnie z prądem. Nie warto było zarzucać kotwicy póki nie byli całkiem pewni dobrego gruntu.