Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/81

Ta strona została przepisana.

— Tak jest, słyszałem. Ale nie przypominam sobie, w jakich okolicznościach. Nazwa ta utkwiła mi w pamięci tak samo jak Ashtabula.
— Jedno i drugie związane było z doniosłemi zdarzeniami... w tem przyczyna, Harveyu. Otóż w ową właśnie nockę, kiej Penn ze swą fameliją przebywał w hotelu, miasto Johnstown uległo zniszczeniu. Przerwała się grobla... ruszyła powódź... domy zostały uniesione prądem... gruchotały się jedne o drugie i potoczyły. Widziałem to na obrazach... dalibóg, że to było straszne! Penn, zanim wymiarkował, co się dzieje, zobaczył potopioną całą swoją fameliję. Odtąd już rozum mu się całkiem popsował. Pamiętał, że cosik tam się wydarzyło w Johnstown, ale przez całe swoje biedne życie nie mógł se przypomnieć, co to było... ino pływał tak sobie wkółeczko, uśmiechając się a dziwując. Nie wiedział, ani kim jest, ani kim był... Wtenczas to spotkał stryja Saltersa, który właśnie zawitał do jakiegoś miasta w Alleghany. Połowa fameliji mojej matki żyje to tam to sam po całej Pennsylwanji, a stryj Salters zimą jeździ wszędy w odwiedziny. Otóż stryj Salters, dowiedziawszy się, jakie nieszczęście nawiedziło Penna, zajął się nim prawie jak rodzonym synem... wziął go na wschód i dał mu zatrudnienie na swym folwarku.
— A jakże, wczoraj wieczorem, kiedy obaj zderzyli się łódkami, słyszałem, jak Penn dostał przezwisko hreczkosieja. Czy stryj Salters jest farmerem?