Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/87

Ta strona została przepisana.

wszedni na morskich głębiach i wymykałem się okrętom y korsarskim. Szkoda, żem nie mógł ci dogodzić gorącą kulką, Tomku Platt... trudno!... Ale coś mi się widzi, że dostaniemy się pod wiatr, zanim ujrzymy Eastern Point.
Teraz już na przedzie okrętu rozbrzmiewały niecichnące pogwarki, poszmery, chlupoty, co pewien czas urozmaicane twardem dudnieniem oraz przygarściami rozbryzgów, wdzierającemi się na kasztel przedni. Liny i żagle ociekały zawiesistemi kroplami, a ludzie snuli się jak senni wzdłuż lejowej strony kwatery mieszkalnej — jedynie wuj Salters siedział nieporuszenie na głównym wyłazie, kurując obolałe dłonie.
— Dyć możnaby rozpiąć sztakżagiel — ozwał się Disko, strzelając jednem okiem w stronę brata.
— Bogać tam on komu potrzebny! Na co psuć paruchy? — odparł farmer-okrętnik.
Koło sterowe drgało prawie niepojętemi ruchy w ręku Diska. W parę sekund później syczący czubek gwałtownej przelewy chlusnął zukosa po pokładzie, trzepnął stryja Saltersa między łopatki i zmoczył go od stóp do głów. Salters zerwał się z miejsca, ociekając wodą, i ruszył na przód okrętu, po to tylko, by zetknąć się z drugą przelewą.
— Patrzno, jak tata gania go po całym pokładzie! — rzekł Dan. — Stryj Salters myśli sobie, że inni będą za niego chodzili koło żagli. Tata już na dwóch zeszłych wyprawach dawał mu takiego szpryca. No! ale go dostało tam gdzie potrza!