Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/96

Ta strona została przepisana.

— Patrzcie-no, jaka wielka! — zawołał Harvey, wyciągnąwszy trzepocącą się rybę o szeroko rozdziawionej paszczy, prawie całkowicie „nadzianą na hak“, jak był wyraził się Dan. — Czemu nie możemy zawsze łowić ryb wprost z okrętu, zamiast wyjeżdżać na połów łodziami?
— Możemy zawsze je łowić z okrętu, póki nie rozpocznie się patroszenie... potem to już wyrzucanie łbów i wnętrzności płoszy nam ryby. W każdym razie połów z okrętu bywa uważany za niezbyt korzystny, chyba że się ktoś na nim zna tak jak tata. Zdaje się, że dzisia nocą opuścimy nasze łowisko. Ale prawda, że od takiego łowienia więcej plecy bolą, niż tam na łódce?
Prawdę powiedziawszy, to od tej roboty nietylko bolało, ale i łamało w plecach. Gdy połów odbywa się z łodzi, woda aż do ostatniej niemal chwili ujmuje ciężaru rybie, a zdobycz znajduje się niejako tuż, pod ręką; rzeczą natomiast niesłychanie żmudną jest wyciąganie zdobyczy po opławie szonera, wysokiej na stóp parę, a przeginanie się przez parapet wywołuje dotkliwe kurcze żołądka. Jednakowoż, póki trwały te łowy, prowadzono je z całą zaciekłością i zapędem, a gdy nakoniec ryby przestały brać, już spora ich kupa leżała na pokładzie.
— Gdzie Penn i stryj Salters? — zapytał Harvey, otrzepując szlam ze swych buksów i zwijając linkę, przyczem dokładnie naśladował innych.
— Przynieś nam kawy i zobacz!