Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/97

Ta strona została przepisana.

W żółtym oblasku lampy, stojącej na hołubce kotwicznej, za stołem czeladnym siedzieli obaj poszukiwani mężczyźni, zgoła niepomni pogody ni rybołówstwa; pomiędzy nimi stała szachownica a stryj Salters warczał za każdym ruchem Penna.
— I cóż nowego? — rzekł pierwszy z nich, gdy Harvey, trzymając się jedną ręką za skórzane strzemiączko u szczytu drabinki, jął nawoływać kucharza.
— Wielkie ryby i „wszawe“... „mnóstwo, mnóstwo!“ — odparł Harvey, przytaczając słowo Długiego Dżeka. — Jakże idzie gra?
Małemu Pennowi twarz się wyciągnęła.
— Penn tu nic nie winien — fuknął stryj Salters. Przecie on jest głuchawy.
— I cóż tam? warcaby? — zagadnął Dan, gdy Harvey chwiejnym krokiem podszedł na tył okrętu, niosąc dymiącą kawę w cynowym imbryku. — To nas uwalnia od obowiązku sprzątania dzisia w nocy. Tata jest człowiekiem sprawiedliwym. Tamci dwaj zajmą się sprzątaniem... za karę...
— A gdy tamci będą zajęci sprzątaniem, wtedy dwaj młodzi ludzie, dobrze mi obaj znani, nałożą jeszcze na wędę całą putnię przynęty, — ozwał się Disko, pokręcając kołem sterowem.
— Um! Wolałbym-ci ja sprzątać, tatulu!
— Juści, że tak! Ale nie będzieta tego robić! Brać się do oprawiania ryb!