Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

pełnie nic nie warci. Dawałam im podarki i pieniądze, to znów podarki, więc prorokowali...
Ach, — szydził Kim z niezmierną pogardą — „prorokowali!“ — Nawet zawodowy wróżbita nie potrafiłby tego lepiej powiedzieć.
— Aż dopiero gdym sobie przypomniała swoich bogów, modlitwy moje zostały wysłuchane. Może to i dobra godzina... i może Świętobliwy twój słyszał kiedy o przełożonym klasztoru lamajskiego w Lung-Cho? Do niego to udałam się w tej sprawie i patrz! — w oznaczonym czasie stało się wszystko, czego chciałam. Brahmin w domu ojca mego zięcia powiedział potem, że stało się to wskutek jego modlitw, — ale to mała omyłka z jego strony, którą mu jasno wykażę, skoro będziemy u celu mojej podróży. A potem udam się do Buddh — Gaya złożyć „shraddha“ ofiarę za ojca moich dzieci.
— Tam właśnie idziemy i my.
— Wróżba to podwójnie dobra — świegotała stara dama — może więc będzie drugi syn!
— Oh, Przyjacielu całego Świata! — zawołał Lama, budząc się przelękniony jak dziecko na obcem sobie posłaniu.
— Idę, już idę, Świętobliwy! — Poskoczył do ognia, gdzie znalazł Lamę otoczonego już półmiskami, (jedzeniem) góralami ze służby damy, którzy starali się być usłużni i służbą z Południa, która patrzyła na niego niechętnie.
— Precz! Usuńcie się! — krzyknął Kim — czy mamy jeść publicznie jak psy? Potem zabrali się do jedzenia, milcząc, odwróceni trochę od siebie, a Kim uwieńczył kolację skręconym własnoręcznie papierosem.
— Czy nie powtarzałem po tysiąc razy, że Południe to dobry kraj? Jest tutaj cnotliwa i wy-