— Nie w ten to sposób dochodzi się do Drogi Zbawienia — westchnął Lama. — Ale ona też pochodzi z gór. Ach, góry i ten śnieg na górach.
Wstał i poszedł w stronę wozu. Kim byłby chętnie też poszedł nadstawić ciekawe ucho, ale Lama nie wezwał go ze sobą, nieliczne zaś słowa, jakiego doleciały, mówione były w języku obcym — rozmawiali bowiem w zwyczajnem narzeczu góralskiem. Niekiedy słyszał dźwięczny cytat chiński, mówiony przez Lamę.
Niezwykły to był obraz, któremu Kim przyglądał się oto przez przymknięte powieki. Lama stał sztywny i wyprostowany w swej żółtej szacie, na której głębokich fałdach i grały czarne cienie, padające od światła ognisk na „parao“, podobny do pnia rozłożystego drzewa podczas zachodzącego słońca i nachylał się nad złoconem i zdobionem laką „ruth“, które przy tem zmiennem oświetleniu mieniło się jak klejnot. Desenie na złotem szytych zasłonach wznosiły się, to opadały, zaginały się i rozpościerały w miarę, jak powiew nowego wiatru zawijał lub odchylał ich fałdy; w momentach, kiedy rozmowa stawała się poważniejsza, zdobny w klejnoty palec rozsiewał błyski iskier między wzorzystemi haftami. Z tyłu, za wozem, utworzył się tuman ciemnego kurzu, upstrzony małemi płomykami i ożywiony niewyraźnemi kształtami, postaciami i cieniami. Odgłosy wczesnego wieczoru ustąpiły przed jednolitym zmieszanym gwarem, którego najniższym tonem był ciężki tupot wołów po rozścielonej słomie, a najwyższym dźwięk „sitary“, bengalskiej tanecznicy. Przeważna część ludzi była już po wieczerzy i wciągała głęboko dym z klekocących nargilów, które w masie wydawały dźwięki podobne do rechotania żab.
Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.