— Cóż dalej?
— Mówiłem więc o Poszukiwaniu i o Drodze i o innych pouczających rzeczach, ona zaś pragnęła tylko, abym jej towarzyszył i modlił się o drugiego syna.
— Aha! My, kobiety, nie myślimy nigdy o dzieciach — rzekł Kim sennym głosem.
— Ponieważ zaś drogi przez pewien czas idą razem, nie uważam, abyśmy pod jakim względem odstąpili od naszego Poszukiwania, jeśli jej będziemy towarzyszyć aż do... Zapomniałem jak się to miasto nazywa.
— Hej! — zwrócił się Kim, mówiąc przenikliwym szeptem do jednego z Ooryasów, leżącego o kilka kroków dalej. — Gdzie leży dom waszego pana?
— Trochę poniżej Saharunpore, wpośród owocowych ogrodów.
Wymienił nazwę wioski.
— To jest to miejsce właśnie — rzekł Lama. — Tak daleko możemy jej zresztą towarzyszyć.
— Strumienie idą do węgorzów — mruknął niewyraźnie Ooryas.
— Dla chorych krów; dla chorego człowieka, Brahminie. — Kim wygłosił to przysłowie bez osobistego przytyku, stosując je do cienistych wierzchołków drzew nad głową.
Ooryas zaszemrał i uspokoił się.
— Więc pójdziemy z nimi, Świętobliwy?
— Czyż jest jaki powód, któryby przeciw temu przemawiał? Mogę iść ciągle z boku i uważać na wszystkie rzeki, przez które droga prowadzi. Ona pragnie abym poszedł. Bardzo gorąco tego pragnie.
Kim stłumił śmiech kołdrą. Skoro już raz ta samowładna stara dama powróciła do przyrodzonej
Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.