Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

bko — nie wydawało mu się to prawdopodobne — będzie miał rozkoszne miejsce przy dyszlu! Lama siądzie obok woźnicy. Ekskorta naturalnie będzie szła piechotą. Stara dama równie naturalnie będzie bardzo dużo mówić, a wnosząc z tego co już słyszał, rozmowie tej nie zbraknie pieprzu. Już teraz rozkazywała, hałasowała, łajała i, przyznać trzeba, obrzucała przekleństwami służbę za opieszałość.
— Dajcie jej fajkę. Na bogów, dajcie jej fajkę i zatkajcie jej przeklęte usta, — krzyknął jeden Ooryas, biorąc na plecy bezkształtne toboły pościeli. — Ona i papugi to jedno. Skrzeczą od świtu.
— Przednie woły! hej! — zważaj na przednie woły! — Woły cofały się i skręciły w tył, bo oś wozu ze zbożem zaczepiła je za rogi. —
Którędy jedziesz, ty synu sowy — krzyknął do wykrzywionego woźnicy.
— Aj, jaj, jaj! Oto królowa z Delhi jadąca modlić się o syna! — odkrzyknął ów człowiek ze swego naładowanego wozu.
Już za nim nadjechał drugi wóz, naładowany korą, przeznaczoną dla południowych garbarzy, a woźnica jego dorzucił kilka komplementów, podczas gdy woły „ruth“ cofały się i cofały wstecz.
Z poza poruszających się zasłon wypadła salwa obelg. Nie trwało to długo, ale podobnych złośliwości i przekleństw Kim nigdy przedtem nie słyszał. Widział jak naga pierś woźnicy zapadła się od podziwu, jak człowiek ten ukłonił się przedtem głową, z szacunkiem zsunął się z dyszla i pomógł eskorcie wyciągnąć ich arkę na główną drogę. Wówczas człowiek ten opowiedział mu dokładnie jakiego rodzaju kobietę zaślubił i co ona czyniła w jego nieobecności.