Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

Lama nie bierze pieniędzy, a koszt utrzymania jego i Kima będzie im stokrotnie wynagrodzony powodzeniem, jakie czeka całą ich karawanę w przyszłości. Opowiadał mu też różne miejskie anegdotki z Lehory, zaśpiewał parę piosenek, które ubawiły całą eskortę. Jak miejska mysz obznajmiony z ostatniemi piosenkami najnowszych kompozytorów, którymi w przeważnej części były kobiety — Kim znaczną miał przewagę nad mieszkańcami małej wioski, żyjącej ze swoich sadów z poza Saharunpore, ale nie dawał im uczuć swej wyższości.
W południe zboczyli z drogi, aby się posilić, a obiad był dobry, obfity i przyzwoicie podany: na czystych półmiskach poza obrębem tumanów kurzu. Resztki oddano żebrakom, aby osiągnąć spełnienie życzeń, a potem zaczęło się długie i rozkoszne palenie fajek. Stara dama skryła się za zasłony, ale mieszała się bardzo swobodnie do rozmowy, podczas gdy służba dysputowała i sprzeczała się z nią, jak to zawsze czyni służba na Wschodzie. Dama porównywała chłód i sosny z gór Kangra i Kulu z pyłem i magnoljami Południa; opowiedziała bajkę o kilku starych miejscowych bogach z nad granicy państewka jej męża; paliła nadmierną ilość tytoniu i wymyślała na Brahminów oraz spekulowała bez ustanku, jakby sprowadzić na świat kilku wnuków.