Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

do spędzenia długich spokojnych lat na swojej wędrówce, zwłaszcza, że wolny był od niecierpliwości, cechującej rasę ludzi białych i wielką miał wiarę.
— Dokąd to idziesz? — zawołał na Kima.
— Nigdzie, droga była wąska, a to wszystko — tu Kim zakreślił ręką koło w powietrzu — jest dla mnie zupełnie nowe.
— Bezwątpienia mądra to i bystra kobieta. Ale przykro pomyśleć, że...
— Wszystkie kobiety są takie same, — zaopinjował Kim, jak sam Salomon.
— Przed moim klasztorem była szeroka platforma z kamienia — mruknął Lama, wyciągając wytarty różaniec. Zostawiłem na niej ślady moich stóp, od ciągłego chodzenia po niej tam i z powrotem z temi paciorkami...
Przesuwając paciorki różańca między palcami, zaczął nabożnie odmawiać modlitwę: „On mane pudme hum“, — pełen wdzięczności za chłód, spokój i brak zupełny kurzu w powietrzu.
Leniwe spojrzenie Kima biegło po równinie od jednego przedmiotu do drugiego. Szedł przed siebie bez celu, zaciekawiony jedynie kształtem chałup, które znajdowały się niedaleko.
Dostali się na szeroki gościniec, biegnący wśród pastwisk, i odcinający się czerwono-bronzowym kolorem w świetle południowego słońca, z małą kępką rozłożystych magnolji w pośrodku. Uwagę Kima zwrócił uwagę niezwykły fakt, że w miejscu wyjątkowo tak do tego się nadającem nie widać było ani jednego ołtarza. Kim obserwował te rzeczy nie gorzej, niż gdyby był z powołania kapłanem. W dali na końcu równiny dojrzał nagle idących obok siebie czterech ludzi, którzy z tej odległości wydawali się bardzo mali. Przyglądając się