Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

im z wytężeniem zauważył, przysłoniwszy oczy dłonią, błysk metalu.
— To żołnierze. Biali żołnierze! — zawołał do Lamy. — Chodźmy ich zobaczyć.
— Ile razy idziemy sami we dwu, zawsze musimy spotkać żołnierzy Ja jednak nigdy jeszcze nie widziałem białych żołnierzy.
— Oni nie robią nikomu krzywdy, chyba że są pijani. Schowajmy się za drzewo.
Skryli się obaj za grube pnie w chłodnym cieniu magnolii. Widzieli, jak dwie małe figurki zatrzymały się nagle, zaś drugie dwie szły dalej naprzód niepewnym krokiem. Była to przednia straż pułku maszerującego za nimi z tyłu którą, jak zwykle, wysłano przodem dla zbadania okolicy. Nieśli oni kije wysokie na pięć stóp z powiewającemi chorągiewkami i nawoływali się ciągle, jeśli pułk rozsypał się szeroko na równinie.
Żołnierze z pierwszej straży zbliżyli się wreszcie do gaiku cienistych magnolii.
— Tu, albo tam dalej pod drzewami, staną namioty dla oficerów. To miejsce ja zabieram; reszta naszych może się rozlokować dookoła. Czy oni zaznaczyli tam z tyłu miejsce dla wozów z bagażami?
Krzyknęli na swych towarzyszy na tyłach, a odpowiedź, chociaż była dana donośnym głosem, doleciała ich słabo, przygłuszona oddaleniem.
— Zatknij więc tu chorągiewkę — rzekł jeden z żołnierzy.
— Co oni robią? — pytał zdziwiony Lama. — Wielki i straszny jest ten świat. Co znaczyć może ta chorągiewka?
Jeden z żołnierzy wetknął w ziemię drążek, w niewielkiej odległości, gdzie byli obaj ukryci, poczem mruknąwszy coś z niezadowoleniem, wyr-