Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

— Prawda. Tak, to prawdziwe — Lama wpatrzył się usilnie w godło na chorągiewce, którego płomienna barwa zdawała się płonąć jak rubin w ciemnościach — Kapłan z Umbalii mówił, że twój znak oznaczę Wojnę.
— Cóż więc mamy teraz zrobić?
— Czekać. Czekajmy.
— Nawet zmrok zaczyna się teraz rozjaśniać — zauważy Kim — co było zresztą naturalne, ponieważ słońce zachodząc odbiło się raz jeszcze o pnie otaczających drzew i rozświetliło na chwilę wszystko rozpylonem światłem. Dla Kima było to jednak potwierdzenie przepowiedni Brahmina z Umballi.
— Słyszysz? — zawołał nagle Lama. — Tam daleko biją w bębny!
W spokojnem dotąd powietrzu ozwał się dźwięk, przypominający zrazu oddalony huk armatni w głowie. Niebawem dźwięk ten stał się wyraźniejszy.
— Ach! to muzyka — objaśniał go Kim. Znał on dźwięk pułkowej kapeli który zadziwił Lamę.
Na dalekim końcu równiny zwolna, w tumanach kurzu, wysunęła się z za horyzontu kolumna wojska. W chwilę potem doleciały ich słowa pieśni:

Prosimy was, pozwólcie opowiedzieć
cośmy widzieli gdyśmy szli
do gwardji Mulligan
poniżej portu Sligo.

W tem miejscu śpiew przerwał przeraźliwy głos piszczałek.

Wzięliśmy broń na ramię,
szliśmy — szliśmy naprzód