Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

ładną i prawdopodobną historję o swem pokrewieństwie z obozowym kucharzem, bacząc jednak pilnie, czy mu się nie uda zemknąć. Sposobność nadarzyła się niebawem i Kim, schyliwszy się, dał nura po pod lewe ramię Kapłana i pomknął ku drzwiom, ale długie ramię wysunęło się szybko za nim i dosięgło jego karku zrywając sznurek, na którym zawieszony był amulet Kima.
— Proszę mi to oddać. Och! proszę mi oddać! Czy nic nie wypadło? Niech mi pan odda moje papiery!
Słowa te wymówił po angielsku — w delikatnej sztucznej angielszczyźnie, jaką się posługują krajowcy. Kapłan zaś aż podskoczył ze zdziwienia.
— Co to, szkaplerz? — rzekł otwierając rękę. — No, to jakaś odmiana pogańskiego zabobonu. Co? Co? to ty umiesz po angielsku? A czy wiesz, że mali chłopcy za kradzież dostają cięgi?
— Ależ ja nic... nic nie ukradłem.
Kim tańczył w śmiertelnym strachu, jak jamnik, na widok wzniesionego kija.
— O, proszę mi to oddać. To moja świętość. Proszę tego nie ukraść.
Kapłan nie zwracał na to uwagi, tylko podszedłszy do drzwi namiotu, zawołał głośno. Zjawił się pulchny ogolony człowiek.
— Potrzeba mi waszej rady, ojcze Wiktorze — rzekł Bennett. — Natknąłem się na tego chłopca w ciemności obok głównego namiotu. Zgodnie ze zwyczajem powinienbym go ukarać i puścić wolno, bo uważam go za złodzieja. Ale zdaje mi się, że umie on po angielsku i zależy mu bardzo na tej oto świętości, która wisiała na jego szyi. Myślę, że może potraficie mi w tem dopomóc.
W przekonaniu Bennetta, między nim a rzymsko-katolickim kapłanem irlandzkiego pułku le-