interes lub psotę, wówczas Kim wyciągał z ukrycia ów kostyum, poczem o świcie dopiero wracał na swą werandę, znużony i ochrypły od okrzyków, jakie wydawał w czasie pochodu za orszakiem ślubnym lub na hinduskich uroczystościach. W domu można było niekiedy dostać coś do zjedzenia, często zaś nic; wówczas Kim szedł do swych znajomych, gdzie go zawsze gościnnie przyjmowano.
Siedział więc Kim na armacie Zam-Zammah, bębniąc po jej grzbiecie piętami, chwilami zaś przerywał zabawę w „króla na zamku“ z malutkim Chota-Lal i Abdullahem, synem piekarza i zwracał się z jakimś dowcipem do policyanta-krajowca, który pilnował całego szeregu butów stojących przed drzwiami muzeum. Policyant znosił to cierpliwie, znał bowiem Kima od dawna. Podobny stosunek łączył go z woziwodą polewającym ulicę wodą z worka szytego z koziej skóry. Znosił te dowcipy również Jawahir-Singh, cieśla muzealny pochylony nad robotą koło skrzyń, — jak zresztą wszyscy w mieście, wyjąwszy okolicznych wieśniaków spieszących do „Domu Cudów“, aby oglądać przedmioty wyrabiane w ich własnej lub w innej prowincji. Było to wielkie muzeum sztuki indyjskiej i przemysłu, a kto szukał tutaj mądrości, mógł żądać od kuratora wyjaśnień.
— Precz! Puść mnie! — krzyczał Abdullah, gramoląc się na koło armaty.
— Twój ojciec był cukiernikiem, a twoja matka ukradła „ghi“ — odpowiadał mu Kim. — Wszyscy muzułmanie giną od strzałów Zam-Zammah! — dodawał, strącając powtórnie wspinającego się Abdullaha.
— Puszczaj! — wołał mały Chota-Lal, ubrany w czapkę, złotem obszytą. Ojciec jego miał około miljona majątku, ale Indye są jedynem prawdziwie demokratycznem państwem na świecie.
Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.