Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, spodziewam się.
— Dobrze, a ja wierzę w cuda, co wychodzi na to samo. Moce Piekielne! Kimball O’Hara i jego syn. Ależ to przecie wyraźnie krajowiec, a Kimballa, o ile pamiętam, ja sam ożeniłem z Anusią Shott. Od jak dawna nosisz te rzeczy, chłopcze?
— Od czasu, jak byłem małem dzieckiem.
Ojciec Wiktor podszedł parę kroków i rozpiął koszulę Kima.
— Widzicie, Bennett, że on nie zupełnie jest ciemnego koloru. A jak ci na imię?
— Kim.
— Czy Kimball?
— Być może. Czy pozwolisz mi odejść?
— Jak jeszcze?
— Nazywano mnie jeszcze: Kim Rishtike. To znaczy Kim z Rishtike.
— Co to jest — Riszti?
— Iryjski. To pułk mego ojca.
— Ach, irlandzki, rozumiem.
— Tak. Ojciec mi tak mówił. — Mój ojciec żył.
— Gdzie żył?
— Żył. Z czasem, naturalnie, że umarł... — odrzekł.
— O! Czy zawsze tak lakonicznie odpowiadasz?
Bennett przerwał rozmowę.
— Bardzo być może, że wyrządziłem temu chłopcu krzywdę. To jest napewno biały, chociaż bardzo zaniedbany malec. Jestem pewny, że musiałem go trochę potłuc. Ja nie wierzę w duchy.
— Dajcie mu szklankę sherry i pozwólcie wyciągnąć się na hamaku. No, Kim — ciągnął ojciec Wiktor — nikt ci tu nic złego nie zrobi. Wypij to i opowiedz nam o sobie. Ale pamiętaj, mów prawdę, jeśli nie masz powodów, by mówić inaczej.
Kim kaszlnął, stawiając na stole szklankę wypitą do dna i zamyślił się. Był to moment, w któ-