Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

rym ostrożność była rzeczą równie wskazaną, jak i puszczenie swobodne wyobraźni. Chłopców, którzy wałęsają się po nocy w obozie, przepędzają zazwyczaj precz, wychłostawszy ich uprzednio. Kim jednak nie dostał batów — zatem jego amulet działał najwyraźniej na jego korzyść i wszystko wogóle zdawało się świadczyć, że przepowiednia w Umballi i kilka słów, jakie zdołał zapamiętać z majaczeń swego ojca, zaczynały się spełniać w najcudowniejszy sposób. Bo dlaczegóż tłusty padre zdawał się być pod tak silnem wrażeniem i pocóżby dawano szklankę gorącego żółtego wina takiej, jak on, mizerocie?
— Ojciec moj umarł w mieście Lahorze, gdy byłem jeszcze mały. Kobieta miała sklep z „kabarri“ niedaleko miejsca, gdzie stały dorożki — zaczął Kim z zakłopotaniem, nie mając jeszcze pewności, czy mówienie prawdy wyjdzie mu na dobre.
— Czy twoja Matka?
— Nie, — zaprzeczył z niechęcią. — Ona przyszła do nas, kiedy ja się już urodziłem. Mój ojciec dostał te papiery z Jadoo-Gher — czy jak wy tam to nazywacie? — (Bennett skinął głową potwierdzająco) — bo był dobrze urodzony... Czy tak się to mówi? (Bennett przytwierdził mu znowu) — Tak mi to mówił mój ojciec. On także i Brahmin, który zrobił dla mnie rysunek na piasku w Umballi, przed dwoma dniami. Mówili mi, że znajdę Czerwonego Byka na zielonem polu i że Byk ten będzie mi pomagał.
— Co za fenomenalny łgarz z tego malca, — mruknął Bennett.
— Precz Siło Nieczysta! Cóż to za kraj! — szepnął ojciec Wiktor. — Mów dalej!