Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

ruszył, wspierając mocno rękę na ramieniu Kima. Znaleźli Lamę tam, gdzie go zostawił chłopak.
— Moje Szukanie blizkie już jest kresu — zawołał do Lamy Kim w narzeczu. — Znalazłem Byka, ale Bóg wie, co się dalej stanie. Oni nie zrobią ci nic złego. Chodź do namiotu tego grubego kapłana z tym chudym człowiekiem i zobacz, jak się to skończy. Wszystko tam jest nowe, a oni obaj nie umieją wcale po hindusku. Jeden i drugi, to niegarbowane osły.
— A, to nie trzeba drwić z ich nieświadomości — odparł Lama. — Rad jestem, że ty się cieszysz, mój „chelo“.
Z godnością i bez podejrzliwości wszedł do małego namiotu, powitał kapłana, jak przystało na kapłana i usiadł przy żarzącej się fajeczce z węglami. Żółte podszycie namiotu zabarwiło teraz go przy świetle lampy czerwono-żółtym refleksem. Bennett patrzył na niego z wyniosłą obojętnością swej wiary, która dziewięć części świata mieni pogardliwie poganami.
— Jakże więc skończyło się twoje szukanie i co ci przyniósł w darze Czerwony Byk? — zwrócił się Lama do Kima.
— On pyta się, co chcecie ze mną zrobić — rzekł Kim, podejmując we własnym interesie rolę tłómacza. Bennett zwrócił pytające spojrzenie na ojca Wiktora.
— Nie rozumiem zgoła, co ma wspólnego ten fakir z tym chłopcem, który prawdopodobnie jest ofiarą jego oszustwa, albo też jego wspólnikiem — zaczął Bennett. — Nie możemy przecież pozwolić, żeby chłopiec angielskiego pochodzenia... Przyjąwszy, że jest synem masona, to im wcześniej odda się go do masońskiego przytułku dla sierot, tem lepiej będzie dla niego.