Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chcą ze mnie zrobić Sahiba; a przynajmniej takie mają zamiary. Ale nie martw się. Ja pojutrze wrócę do ciebie.
— Jakiego rodzaju Sahiba? Czy takiego, jak ci obaj? — zapytał, wskazując na księży. — Czy też takiego, jakich widziałem wczoraj, jednego z tych co nosili broń i stąpali ciężkim krokiem?
— Być może.
— To niedobrze. Tacy ludzie gonią za pożądaniem i zbierają nicość. Ty nie powinieneś być taki.
— Kapłan z Umballi mówił, że mój znak to Wojna — odrzekł Kim. — Zapytam tych głupców... ale to zbyteczne. Ucieknę jeszcze dziś w nocy, bo muszę przedewszystkiem zobaczyć nowe rzeczy.
Potem Kim zadał ojcu Wiktorowi parę pytań po angielsku, tłumacząc następnie odpowiedź Lamie.
— On mówi jeszcze, że chcecie mnie zabrać od niego, a nie wiecie, co ze mną zrobić! Chcę, żebyście mu to powiedzieli, zanim stąd odejdzie, bo to nie drobnostka mieć dziecko.
— Zostaniesz posłany do szkoły, a co potem będzie, to zobaczymy. Myślę, Kimball, że chciałbyś zostać żołnierzem?
— „Gorah-log?“ (białym żołnierzem). O! nie! nie! Kim zaprzeczył gwałtownie głową. Ćwiczenia i rutyna nie przemawiały wcale do jego natury.
— Nie chcę być żołnierzem!
— Będziesz tem, czem ci każę być, — rzekł Bennett — i powinieneś być wdzięczny za to, że przychodzimy ci z pomocą.
Kim uśmiechnął się z politowaniem. Jeśli ci ludzie łudzą się, że on będzie robił co innego, niż to, co mu się podoba — to tem lepiej.