Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

marsz ćwiczebny od wojennego, Kimie. Mamy też nadzieję, że kiedyś również pójdziemy na wojnę.
— O, ja wiem wszystko! — zawołał Kim na chybił — trafił. Zmiarkował, że skoro pułk nie szedł oficjalnie na wojnę, to nikt nie wiedział o tem, o czem on usłyszał z rozmowy na werandzie w Umballi.
— Ja wiem, że teraz nie idziecie na wojnę, ale powiadam wam, że jak tylko dostaniecie się do Umballi, to zostaniecie wysłani na wojnę, na nową wojnę. Będzie to wojna prowadzona przez osiem tysięcy ludzi z armatami.
— Dość dokładne masz o tem wiadomości. Widocznie obok innych zalet masz także dar prorokowania. Odprowadźcie go, wachmistrzu. Wybierz mu towarzystwo wśród doboszów i uważajcie, żeby nam się nie wymknął pomiędzy palcami. Któż może powiedzieć, że czasy cudów już minęły. No, ale czas mi już do łóżka. W mojej biednej głowie zaczyna się trochę mącić.
W godzinę potem w najdalszym krańcu obozu siedział Kim milczący i nieruchomy jak zwierzątko, cały wymyty i odziany w okropne sukienne ubranie, które krępowało mu ręce i nogi.
— Ciekawie bardzo wygląda to małe pisklę — rzekł sierżant. — Zjawia się w towarzystwie jakiegoś żółtogłowego capa Brahmina ze świadectwami swego ojca na szyi i plecie Bóg wie co o czerwonym byku. Cap Brahmin znika bez żadnych objaśnień, a ten siada ze skrzyżowanemi nogami na łóżku kapelana i prorokuje wszystkim wkoło krwawą wojnę. Indje to dziwny kraj dla pobożnego człowieka. Przywiążę go chyba za jedną nogę do słupka na wypadek, gdyby mu przyszła chętka zemknąć. Cóż mówisz o wojnie?