Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co to jest? — pytał Kim, dla którego słowo „apel“ było nowością.
— Idziemy na wojnę, jak przepowiedziałeś.
— Ma się rozumieć, że idziecie na wojnę. Mówiłem o tem wczoraj.
— Tak, istotnie. Ale na Moce Piekielne, skąd mogłeś wiedzieć o tem?
Oczy Kima błysnęły z zadowolenia. Zamilkł, pokiwał głową i przybrał wogóle tajemniczą postawę. Kapelan popędził naprzód poprzez tumany kurzu, a szeregowcy, sierżanci i oficerowie pokazywali sobie wzajemnie Kima, który stał się nagle ośrodkiem ogólnego zainteresowania. Sam Pułkownik, jadący na czele kolumny, spoglądał na niego z zaciekawieniem.
— Musiano o tem coś gadać na targach — zauważył — ale nawet i wówczas... Urwał, zaglądając do świstka, który trzymał w ręku.
— Do stu tysięcy piorunów! Sprawa została zdecydowana dopiero w ostatnich czterdziestu ośmiu godzinach?...
— Czy wielu takich, jak ty, znajduje się w Indjach? — pytał go ojciec Wiktor. — Czy też jesteś na dobrej drodze, by stać się „lapsus naturae“?
— Więc powiedziałem wam... zatem może pozwolicie mi wrócić do mego staruszka? Boję się, że jeżeli nie będzie trzymać się tej kobiety z Kulu, to może zginąć.
— Wnosząc z tego, co o nim wiem, to potrafi dbać o siebie równie dobrze, jak ty. Nie odejdziesz. Przyniosłeś nam szczęście, więc w nagrodę za to zrobimy z ciebie człowieka. Odprowadzą cię do twego wozu, a wieczorem zgłosisz się do mnie.
Przez resztę dnia Kim był przedmiotem uwagi kilkuset ludzi białej rasy. Historja jego pojawie-