miłym odorem artemizyi rosnącej w górskich wąwozach.
— Hej, dzieci! co to jest, ten duży dom? zapytał w najczystszem narzeczu indyjskiem.
— To jest „Ajaib Gher“, „Dom Cudów“! — Kim nie dawał mu żadnego tytułu, ponieważ nie mógł się domyśleć, jakiego wyznania był nieznajomy.
— Ach, „Dom Cudów“? Czy można tam wejść?
— Na drzwiach napisano, że każdy może.
— Bezpłatnie?
— Nie jestem bankierem, a wchodzę tam i wychodzę, — odpowiedział śmiejąc się Kim.
— Niestety! Jestem już stary. Nie wiedziałem o tem. — Potem przesuwając paciórki różańca, zwrócił się ku drzwiom muzeum.
— Do jakiej należycie kasty? Gdzie jest wasz dom? Czyście z daleka przybyli? — pytał go Kim.
— Idę z Kulu, hen z poza Kailas, — ale cóż ty wiesz? Przychodzę z poza gór, gdzie — tu westchnął, — powietrze i woda świeże są i ostre.
— Aha! to Khitai (Chińczyk), — zawołał dumnie Abdullah. Fook-Shing wypędził go raz ze sklepu za to, że oplwał mu figurę domowego bożka, stojącą nad butami.
— Pahari (góral), — rzekł mały Chota-Lal.
— Tak dziecko. Góral z gór, jakich nigdy widzieć nie będziesz. Czy słyszałeś o Bhotiyalu (Tybet)? Nie jestem Khitai, ale Bhotiya (Tybetańczyk); jestem lamą, albo „guru“, jak się to mówi w waszym języku.
— „Guru“ z Tybetu? — zawołał Kim. — Nie widziałem jeszcze takiego człowieka! To i w Tybecie są Hindusi?
— Jesteśmy z tych, co przestrzegają Drogi Średniej; żyjemy spokojnie w naszych klasztorach, ja
Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.