— Dokąd? Halt! Stój! — zawołał nagle piskliwy głosik za jego plecami. — Kazano mi ciebie pilnować. Mam rozkaz, żeby cię nie spuszczać z oka. Dokąd idziesz?
Był to dobosz, który włóczył się za nim od samego rana, — tłusta piegowata figurka, mogąca mieć około lat czternastu. Kim miał go w pogardzie od stóp aż po wstążkę jego kapelusza.
— Idę do sklepu — żeby kupić cukierków... dla ciebie — odparł Kim po namyśle.
— Ba! Przecie sklep leży poza obrębem koszar. Jeżeli pójdziemy tam, dostaniemy frycówkę. Wracaj!
— Jak możemy więc odejść? — pytał wymijająco Kim, nie rozumiejąc znaczenia wyrazu „obręb“ — Jak blisko?
— Jak daleko, chciałeś chyba powiedzieć. Możemy dojść aż do tego drzewa przy drodze.
— Więc dojdę tam.
— Niech będzie. Ale ja nie pójdę, bo dzień dziś bardzo gorący. Mogę pilnować cię z tego miejsca. Nie radzę ci próbować ucieczki, gdyż poznanoby cię zaraz po ubraniu. Nosisz na sobie mundur pułku. Pierwsza lepsza placówka w Umballi przyprowadziłaby cię prędzej, niżbyś stąd uciekł.
To ostatnie objaśnienie nie wywarło na Kimie takiego wrażenia, jak uwaga, że odzież zdradzi go w razie ucieczki. Podszedł do drzewa stojącego na zakręcie małej dróżki, prowadzącej do sklepu i przyglądał się przechodzącym krajowcom. Byli to przeważnie ludzie, należący do służby koszarowej z najniższej kasty. Kim zaczepił kominiarza, który w odpowiedzi obrzucił go stekiem obelg, przekonany, że chłopiec w ubraniu europejskiem go nie zrozumie. Kim odwzajemnił się natychmiast z całą
Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.