Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

wdzięcznością, mając doskonałą sposobność wyładowania swej tłumionej złości i zwymyślania kogoś w mowie, którą znał najlepiej. Wtedy kominiarz poznał swoją omyłkę.
— A teraz idź do pierwszego z brzegu pisarza ulicznego i każ mu, żeby tutaj przyszedł. Chcę, żeby mi napisał list.
— Cóż to za biały człowiek z ciebie, że potrzebujesz pisarza jarmarcznego? Czyż niema w barakach nauczyciela?
— Jest, i w piekle też jest ich dużo. Idź spełnić mój rozkaz, ty, ty, przeklęty. Wesele twojej matki odbywało się w kojcu! Ty sługo Lai-Begai (Kim znał boga kominiarzy). Spełnij moje polecenie, bo w przeciwnym razie porozmawiamy jeszcze z sobą!
Kominiarz, zmieszany, pośpieszył wypełnić rozkaz.
— Tam przy barakach czeka pod drzewem biały chłopiec, który nie jest białym chłopcem, — wyjąkał do pierwszego ulicznego pisarza, którego spotkał. — Potrzebuje ciebie.
— Czy zapłaci? — rzekł czyściutki pisarz, zbierając swój pulpit, pióra i wosk do pieczętowania wszystko utrzymane w wielkim porządku.
— Nie wiem. Ten chłopiec nie jest podobny do innych. Idź i zobacz. To warto widzieć.
Kim zżymał się z niecierpliwości, gdy stanął przed nim młody, szczupły Kayeth. Kim zaczął mu wymyślać, klnąc zapamiętale na cały głos.
— Najprzód muszę dostać pieniądze — rzekł pisarz — a za wymyślanie każę sobie płacić podwójnie. Kto ty jesteś jednak, że mimo ten strój, znasz tak dobrze naszą mowę?
— Aha! O tem dowiesz się przy pisaniu listu. Nigdy jeszcze nie słyszałeś takiej historji. Ale wcale