Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.

mi się nie spieszy z pisaniem; nie ty to zrobisz, to inny. Takich jak ty jest pełno w Umballi i w Lahorze.
— Cztery „annah“ — rzekł pisarz, sadowiąc się i rozkładając przybory w cieniu pustego skrzydła baraków.
Kim usiadł przy nim, a raczej przykucnął na sposób hinduski, o ile mu na to pozwalały bardzo obcisłe porteczki.
Pisarz przyglądał mu się z ukosa.
— Taka cena stawia się Sahibom, — rzekł Kim. — Teraz powiedz mi prawdziwą.
— Półtora „annah“. Skąd mogę wiedzieć, że po napisaniu listu nie uciekniesz?
— Nie wolno mi wychodzić poza to drzewo, a potrzeba mi jeszcze marki na list.
— Nie zajmuję się handlem marek. Pytam cię jeszcze raz, co z ciebie za biały człowiek?
— Dowiesz się o tem z listu do Ali Mahbuba, handlarza koni w Kashmirskim seraju w Lahorze. To mój przyjaciel.
— Dziw nad dziwy! — mruczał pisarz, zanurzając trzcinowe pióro w kałamarzu. — Czy mam pisać po hindusku?
— Ma się rozumieć! Więc do Mahbuba Ali. Zaczynaj! „Dojechałem ze starcem koleją aż do Umballi. W Umbalii zaniosłem wiadomości o rodowodzie gniadej klaczy“. — Po tem co widział w ogrodzie, nie chciał pisać o białych „ogierach“.
— Dyktuj trochę wolniej. Co ma znaczyć ta „gniada klacz“? Czy to Mahbub Ali, ten wielki handlarz?
— Któżby inny. Byłem u niego w służbie. Nabierz więcej atramentu. Dalej. „Zrobiłem wszystko według polecenia. Później poszliśmy piechotą