zaś chcę zwiedzić cztery Święte Miejsca, zanim umrę. Teraz więc wy, którzy jesteście dziećmi, wiecie tyle, co i ja, który jestem stary.
Łagodnie uśmiechnął się do chłopców.
— Czy nie jesteś głodny?
Starzec sięgnął w zanadrze i wyciągnął starą drewnianą miseczkę żebraczą. Chłopcy skinęli głowami potakująco. Wszyscy znani im kapłani żyli z jałmużny.
— Nie chce mi się jeszcze jeść, — odparł zwracając głowę, świecącą w słońcu jak stara skorupa żółwia. — Czy to prawda, że tam są obrazy, w „Domu Cudów“, w Lahore?
Ostatnie słowa powtórzył, jak człowiek, który sprawdza podany przez kogoś adres.
— Tak, prawda — odpowiedział Abdullah. — Pełno tam jest pogańskich „buts“. Ty także jesteś bałwochwalcą?
— Nie zważaj na niego — zawołał Kim. — To jest dom rządowy i niema tam żadnego bałwochwalstwa, tylko stary Sahib z siwą brodą. Chodź ze mną, to ci pokażę.
— Cudzoziemscy kapłani zjadają chłopców, — wyszeptał Chota-Lal.
— A on jest cudzoziemiec i „but-parast“ (bałwochwalca) — dodał Abdullah.
Kim roześmiał się.
— To jest nowy człowiek, a wy, króliki, idźcie do swoich matek i bądźcie zdrowi! Chodź! — zawołał, przeciskając się przez kołowrotek przy wejściu.
Starzec podążył za nim i stanął zdumiony. W przedsionku budynku ustawiony był (uczonym tylko wiadomo, od jak dawna) szereg posągów grecko-buddyjskich, w które zręczne ręce zapomnianych mistrzów z uczuciem przelały tajemniczego ducha Grecyi.
Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.