Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wywieź mnie poza obręb, którego pilnują straże, żebym mógł przebrać się. Daj mi pieniędzy na drogę do Benares, a odnajdę Lamę i nie ruszę się od niego. Nie chcę wcale być Sahibem. A pamiętaj, że spełniłem to, co mi poleciłeś!
Nagle ogier, którego Mahbub uderzył zbyt ostrą stroną strzemienia (nie był bowiem z rzędu tych koniarzy, co noszą angielskie buty z ostrogami), rzucił się dziko naprzód, co dało Kimowi do myślenia.
— To była drobnostka. Ja i Sahib mieliśmy odtąd dość czasu, żeby o tem zapomnieć. Wysyłam zresztą tyle listów i posłańców do ludzi, którzy żądają odemnie opinji co do koni, że trudno mi nieraz spamiętać, z kim się właściwie mówi. O jaką to gniadą klacz chodziło wtedy, której rodowód chciał mieć Sahib Peters?
Kim spostrzegł natychmiast zastawioną na siebie pułapkę. Gdyby był powtórzył wyrażenie „gniada klacz“ — Mahbub przy swej wielkiej bystrości byłby się zaraz domyślił, że chłopiec podejrzewa go o coś. Odpowiedział więc:
— Nie. Ja nie zapominam moich zleceń tak łatwo, jak ty. Dotyczyło to wtedy białego ogiera. Tak, przypominam sobie. Biały arabski ogier.
— Ale ty pisałeś do mnie o gniadej klaczy?
— Któż mówi prawdę przed pisarzem? — odrzekł Kim, czując rękę Mahbuba na swojem sercu.
— Hej! Mahbubie, ty stary hultaju, daj go tutaj! — zakrzyczał jakiś głos i z boku przypadł jakiś Anglik na małym koniku, jakich używają do gry w „polo“. — Goniłem za tobą przez połowę tej równiny. Ten twój kabul ma dobry chód. Masz go na sprzedaż?
— Mam na sprzedaż jedno małe źrebię, ze-