Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

słane przez same Niebiosa do delikatnej i trudnej gry w „polo“. Nie ma sobie równego. Ono...
— Gra w „polo“ i czeka przy stole. Tak. Znamy się na tem. Cóż ty masz tam u licha?
— Chłopca — odrzekł Mahbub poważnie. — Bił go inny chłopiec. Jego ojciec służył niegdyś jako biały żołnierz w czasie wielkiej wojny. Ten chłopiec jest dzieckiem Lahory. Gdy jeszcze chodził na czworakach, bawił się już z moimi końmi. Sądzę, że teraz chcą z niego zrobić żołnierza. Niedawno schwytali go ludzie z pułku jego ojca, tego samego, który zeszłego tygodnia pomaszerował na wojnę. Ale wątpię, żeby z niego był kiedyś żołnierz. Wziąłem go na przejażdżkę. Powiedz mi, gdzie są twoje baraki, a odwiozę cię do nich.
— Puść mnie. Ja sam znajdę moje baraki.
— A jeśli uciekniesz, to powiedzą, że to z mojej winy?
— Ucieknie na obiad. Gdzieżby miał uciekać? — mówił Anglik.
— On urodzony jest w kraju. Ma tutaj przyjaciół. Chodzi, gdzie mu się podoba. To „chabuk sawai“ (tęga głowa). Niech tylko zmieni strój, a w mgnieniu oka stanie się Hindusem z niskiej kasty.
— Djabła tam stanie się! — rzekł Anglik, przyglądając się krytycznie chłopcu, podczas gdy Mahbub Ali skierował konia do baraków. Kim zgrzytał ze złości zębami. Mahbub kpił z niego, jak przystało na Afgana bez czci i wiary, mówiąc:
— Będą go posyłać do szkoły i nałożą mu ciężkie buty na nogi i obleką go w tę odzież. Wtedy zapomni wszystkiego co umiał. No, któryż z baraków jest twój?
Kim wskazał, bo nie mógł mówić — na skrzydło