Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.

jestem na twoje usługi, Ojcze. Gdzież jest chłopak? Aha, poszedł na pogadankę z Mahbubem. Dziwnego to gatunku chłopak. Czy mogę prosić, żeby moją klacz nakryto derką i przeprowadzono dokoła.
Usiadł na krześle, z którego można było widzieć dokładnie Kima i Ali Mahbuba, rozmawiających pod drzewem. Ksiądz wyszedł po cygara.
Creighton słyszał, jak Kim mówił z goryczą:
— Ufaj Brahminowi więcej jak wężowi, a wężowi więcej niż nierządnicy, a nierządnicy więcej niż afganowi, Ali Mahbubowi.
— To wszystko jedno — brzmiała odpowiedź, przyczem duża czerwona broda chwiała się uroczyście. — Dzieci nie powinny widzieć dywanu na krosnach, dopóki wzór nie jest wyraźny. Wierz mi, Przyjacielu Całego Świata, że oddają ci wielką przysługę. Oni nie zrobią z ciebie żołnierza.
— Ty chytry stary grzeszniku — myślał, słuchając tego, Creighton. — Ale nie jesteś w błędzie. Tego chłopca nie można zmarnować, skoro jest tak sprytny.
— Przepraszam na pół minuty — krzyczał z wnętrza Ksiądz, — ale muszę dostać dokumenty z szkatułki.
— Jeśli przezemnie łaski tego światłego i mądrego Pułkownika spłyną na ciebie i dostąpisz różnych zaszczytów, jak się odwdzięczysz Mahbubowi Ali, gdy wyrośniesz na człowieka?
— Nie, nie, prosiłem cię, żebyś mnie zostawił na drodze, gdziebym był ocalony, a tyś mnie tym czasem zaprzedał na nowo Anglikowi. Ile ci zapłacili za moją krew?
— Milutki djabełek! — myślał Pułkownik, ugryzłszy cygaro i zwrócił się uprzejmie do ojca Wiktora.
— Cóż to za listy, które Ksiądz rozkłada przed