Na ścianach wisiały setki fryzów pokrytych płaskorzeźbami, ułomki posągów, płyty zapełnione figurami, które ongi pokrywały ceglaste ściany buddyjskich „stupas“ i „viharas“ na północy tego kraju, a obecnie zawieszone i zaopatrzone kartkami były ozdobą muzeum. Z otwartemi ze zdziwienia ustami zwracał się lama tu i tam, wreszcie przystanął, zachwycony przed dużą wypukło-rzeźbą przedstawiającą koronacyę czy też apoteozą Buddy. Mistrz przedstawiony był w postawie siedzącej na lotosie, którego płatki były tak głęboko rzeźbione, że zdawały się wystawać na zewnątrz. Około niego ugrupowana była cała hierarchia uwielbiających go królów, starców i staroświeckich Buddów. Poniżej widać było wodę pokrytą lotosami, rybami i ptactwem wodnem. Dwa bóstwa z motylemi skrzydłami trzymały nad jego głową wieniec; druga para podtrzymywała baldachim, nad którym znajdowała się wysadzana drogiemi kamieniami mitra Bohdisatwy.
— Pan! Pan! Sakya-Muni, to On, On sam! — zawołał lama, łkając prawie i zachwycony zarecytował przepiękną buddyjską inwokację:
„Do Niego Droga, do Prawa, — Przystani,
„Którego Maja pod sercem nosiła,
„Anandy Pana — Bohdisatwy“.
— Więc i On także jest tutaj? Najdoskonalsze Prawo jest więc również tutaj? Pielgrzymka moja zaczyna się zatem dobrze... i co za dzieło! Cóż to za dzieło!
— Oto jest Sahib! — zawołał Kim, usuwając się za szafy i gablotki. Siwobrody Anglik spoglądał na lamę, który zwróciwszy się ku niemu skłonił się poważnie, a po chwili zakłopotania wyciągnął notatkę i kawałek papieru.