Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobry z pana człowiek.
— Nie najgorszy. Proszę nie wytwarzać nieporozumienia. Lama przysłał pieniądze z wyraźnym celem. Nie możemy mu ich odesłać. Musimy zrobić tak, jak on chce. Zatem sprawa załatwiona, czy nie tak? Powiedzmy zatem, że Ksiądz przyprowadzi mi chłopca na kolej do nocnego pociągu. To znaczy mniej więcej za trzy dni. Przez ten czas nie potafi chyba Księdzu sprawić wiele kłopotu?
— Spadnie mi ciężar z głowy, ale — mówił Ksiądz, potrząsając listem — co teraz z tem zrobić... Nie znam tej instytucji „Gobind Sahai“, albo jej banków, które mogą się okazać fikcją.
— Widać, że Ksiądz nie był nigdy oficerem służbowym. Pozwoli Ksiądz, że ja to zainkasuję i przyślę Ojcu pokwitowanie w należytym porządku.
— Ależ przy pańskich zajęciach!...
— Nie sprawi mi to najmniejszego kłopotu. Widzi Ksiądz, dla mnie, jako dla etnologa, sprawa ta jest bardzo zajmująca. Chętnie zużytkowałbym ją w memorjale dla rządu, który piszę teraz. Przemiana godła pułku, jak to się stało z naszym czerwonym bykiem, na coś w rodzaju fetysza, którego szuka ten chłopiec, to rzecz bardzo interesująca.
— Brak mi słów na wyrażenie panu mojej wdzięczności!
— Niechże Ksiądz zrobi dla mnie jedno. My, etnologowie, jesteśmy wszyscy zazdrośni, jak wrony, na punkcie odkryć. Rzecz prosta, że leży to w naszym osobistym interesie, ale Ksiądz wie, jacy są bibliofile. Proszę więc nie mówić nikomu ani słowa w jakiejkolwiek formie o azjatyckiej stronie charakteru tego chłopca — o jego przygodach, przepowiedniach i tam dalej. Wyciągnę je od chłopaka nieco później... Ksiądz mnie pojmuje?